Przez lata obserwowałam ludzi rozmodlonych, którzy wznosili ręce, wielbili Boga, z boku to nawet wyglądało jakby byli na jakimś haju. Trochę mnie to zadziwiało, trochę śmieszyło, a trochę budziło zazdrość, że ja tak nie umiem.
I choć odkryłam na nowo modlitwę jako rozmowę z żywym Bogiem lub po prostu trwanie przy Nim, i mam charyzmat modlitwy, to doświadczam niewiele takich „ekscytujących” momentów na „różowej chmurce”.
Przez ostatni czas bardzo tęskniłam za czasem, gdy budowałam na nowo relację z Jezusem i poznawałam siebie: w ciszy. Odkryłam wartość ciszy. Bałam się, że „zgubię” to, do czego doszłam przez te trzy lata. Miałam duże trudności z modlitwą.
Zwątpiłam, że Bóg słucha. Dlatego, że miałam wrażenie, że większość rzeczy, o które proszę, na których naprawdę mi zależy, są, albo i tak okażą się, niezgodne z Jego wolą. Nie wiedziałam o co mogę prosić i jak z Nim rozmawiać. Najbardziej odczuwałam to na pielgrzymce. Powtarzałam: Jezu, pomóż mi się na nowo odnaleźć, pozwól mi siebie odnaleźć…
W takim trudnym czasie chyba to staje się najważniejsze: starać się nie przestawać rozmawiać, próbować mimo wszystko „ratować”…
Chyba to daje doświadczenie żywego Boga, że chociażby się waliło i paliło i bardzo bolało, zgubiło się sens, to i tak ciężko zapomnieć i „zrezygnować”, bo czuje się tęsknotę jak za bliską osobą.
„(…) Wiara to też umiejętność bycia wiernym temu, co raz uznaliśmy za prawdziwe – niezależnie od naszego bieżącego nastroju lub uczuć.”
– C. S. Lewis