Jak, mimo tego że często coś się wali, wszystko przed chwilą miało sens a teraz wydaje się go nie mieć, „nie rzucić” Boga?
Po nagłej śmierci Jarka ludzie obserwowali mnie. Obserwowali mnie i patrzyli jak sobie z tym radzę, i jak to będzie z moją wiarą.
Po śmierci Jarka ani razu nie miałam pomysłu, żeby zrezygnować z wiary, żeby zrezygnować z Boga, chociaż przez te ponad 2 lata nie było łatwo, a momentami nadal bywa cholernie ciężko…
Zadałam sobie pytanie: dlaczego? Przecież każdy by mnie zrozumiał…
To nie kwestia mojej mocnej wiary lub mojej własnej siły, to nie kwestia tego , że nie mam wątpliwości, czasem tracę nadzieję, czuję zawód , rozczarowanie i inne tego typu zjawiska, nie jestem od tego wolna, jak i od tego, że czasem jestem wkurzona na Boga.
To kwestia tego, że kiedyś tylko wierzyłam w Boga, byłam z Nim zaznajomiona, był w moim życiu, ale nie był fundamentem mojego życia, choć tak mi się wydawało…
Dopiero około 5 lat temu weszłam z Nim w relację, przestał być dla mnie „tylko” wszechmogącym wielkim Bogiem od cudów i innych rzeczy, ale też po prostu moim przyjacielem, kimś bardzo ważnym, najważniejszym, który jest zawsze a nie tylko w niedziele. I nie mogłam z dnia na dzień Go odepchnąć, nie przestał Nim być bo życie się posypało.
Czy ludzie, na których nam bardzo zależy, których kochamy/lubimy/o których walczymy… nas nie zawodzą, nie ranią, nie rozczarowują? Czy nie mamy wątpliwości co do relacji i zastanawiamy się czy nie lepiej odejść? A jednak trwamy w nich…
Oby relacja z Bogiem był pierwszą z takich relacji…