Znany jest nam wszystkim pewien schemat z komedii romantycznych: on lub ona ma przyjaciółkę/przyjaciela, którego w pewnym sensie nie zauważają, równocześnie zauroczą się w jakiejś piękności lub ciachu i robią wszystko by ziścić swoje marzenia o byciu z tym kimś.
Starania te się opłacają i spełniają się sny naszego głównego bohatera/bohaterki.
Ale im dalej w las tym coraz bardziej się przekonuje, że coś nie gra.
I mamy ten moment/przebłysk, gdy dociera do naszego bohatera/bohaterki, że prawdziwe spełnienie marzeń jest blisko. Zaczyna „widzieć” przyjaciółkę i jedyne co „musi” zrobić to dać szansę. Eh…. piękny obraz, co nie?
Myślę, że nawrócenie to taki moment/przebłysk. Zwłaszcza takie jak moje. My – uparte osły, od zawsze w kościele – przestajemy dostrzegać to co mamy, przestajemy „widzieć” Boga.
Bo przecież „wszystko” już słyszeliśmy, „wszystko” już wiemy i kręcimy nosem… Szukamy, czekamy na coś więcej… Słyszymy i obserwujemy „spektakularne” nawrócenia.
A Bóg jest jak ten przyjaciel/przyjaciółka (z komedii romantycznych) – po prostu jest przy nas w zwykłej codzienności i czeka, abyś przejrzał…